Po wspaniałym pobycie w Kambodży, wróciliśmy do Tajlandii. Spędziliśmy kilka godzin w Bangkoku, następnie samolotem dostaliśmy się na wyspę Koh Samui. Wyspa jest trzecią, po Phuket i Koh Chang największą wyspą Tajlandii. Rajskie plaże, palmy, kokosy i totalna beztroska. Zatrzymaliśmy się po wschodniej stronie wyspy w Lamai. Spaliśmy w bungalowach na plaży – New Hunt Bungalows
Czegoś tu brakuje
Wiadomo mi brakuje zawsze roweru. Nie wiem, jak by wyglądało moje życie, gdybym nie jeździła na rowerze. To jest dla mnie naturalne jak oddychanie. Dlatego postanowiłam go poszukać. Nie było to łatwe, ale dla chcącego nic trudnego. Znalazłam na mapie może ze trzy wypożyczalnie. Korzystając z tego, że wybraliśmy się pierwszego dnia na spacer, po drodze wypożyczyłam rower, aby na kolejny dzień z samego rana móc wyruszyć na eksploatację wyspy.
Zrobiłam zarys trasy, którą miałam zamiar przejechać następnego dnia, ale pojawiły się wątpliwości, czy aby na pewno owy rower przetrwa tę próbę. Za cel obrałam zobaczenie kilku wodospadów znajdujących się w górach, w głębi wyspy. W ostateczności podjęłam wyzwanie.
Na początku jechałam przez miasteczko. Moje tempo nie było zabójcze, ponieważ tutaj nie wiadomo gdzie patrzeć, wszędzie jest tak dużo interesujących rzeczy. Dodatkowo musiałam zaskoczyć na ruch lewostronny.
Kawałek dalej musiałam wyjechać na główną drogę.
Zrobiłam małe zakupy na dalszą wyprawę. Śniadanie zjadłam na molo zachwycając się tym wspaniałym widokiem na morze.
Kolejnym punktem, którego właściwie nie planowałam była świątynia Wat Khunaram, czyli świątynia zmumifikowanego mnicha, który oczy ma zakryte okularami przeciwsłonecznymi. To na tyle.
Wodospady
Pogoda była dosyć dziwna, ponieważ ciągle wydawało mi się, że zacznie padać, ale po chwili chmury znikały i było idealnie. W końcu tropikalny klimat. Po obejrzeniu fascynującej świątyni pojechałam dalej, zaczęłam się już kierować w głąb wyspy. Droga biegnie cały czas w górę. Mimo że słońce wychodziło tylko co jakiś czas zza chmur i tak było gorąco, ok 33 stopni. W plecaku miałam dwie 1,5 litrowe butelki wody. Po zaliczeniu długiego podjazdu jedną już wypiłam. Zatrzymałam się w pierwszym miejscu jakie chciałam zobaczyć. Wodospad Wang Sao Thong.
Dookoła nie było żywej duszy i właściwie nie wiedziałam, czy można tam wejść czy nie. Ale nie widziałam żadnych zakazów. Przypięłam rower do palmy i poszłam tak jak prowadziły strzałki. Okazało się, że aby dostać się do wodospadu trzeba zejść w dół po kamieniach i śliskich korzeniach. W bardziej niebezpiecznych miejscach stworzono pomoce w postaci grubych sznurów przywiązanych do drzew. Jak wspomniałam nie było nikogo prócz mnie, przypuszczam, że po prostu było jeszcze zbyt wcześnie. Idąc do wodospadu jako pierwsza osoba tego dnia, zgarnęłam chyba wszystkie pajęczyny, które powstały w nocy. Spotkałam również wije, myślę że to taki wielki odpowiednik naszego drewniaka widełkowca. Kiedy dotarłam do wodospadu nastąpiła chwila ukojenia. Woda była tak cudownie zimna.
Idąc schłodzona do roweru przygotowywałam się mentalnie na kolejny podjazd, tym razem do wodospadu Khao Yai. Droga momentami była tak stroma, że niestety musiałam wypychać rower, ale widoki i sam fakt, że jadę rowerem w górskiej dżungli rekompensowały cały trud.
Dotarłam w końcu do wodospadu. Oczywiście rower musiałam zostawić przy drzewie, bo raczej był by tylko zbędnym balastem, który musiałabym taszczyć na plecach. Znów przeżyłam ukojenie w zimnej wodzie. Tym razem chłodzenie zajęło mi trochę więcej czasu.
Dalej droga troszkę się wypłaszczyła i mogłam trochę odetchnąć. Kawałek dalej znalazłam nieplanowany punkt widokowy. Warto było się tam na moment zatrzymać. Znów nikogo prócz mnie i dwóch psów tam nie było.
Dalej pojechałam w kierunku wodospadu Tartain. Znów zaczął się podjazd. Po drodze wstąpiłam na kawę do Mountain Grand View Seaview. Pyszna kawa z cudownym widokiem.
Bardzo się tam rozmarzyłam i rozleniwiłam, ale zebrałam się i pojechałam dalej. Przejeżdżałam przez chyba jakąś mekkę duriana. Następnie było już fajnie. To znaczy wyjechałam z asfaltów prosto do lasu.
Niestety nie dotarłam do wodospadu. Tak mnie ciekawiły inne ścieżki, że musiałam zmienić kierunek. Poza tym na horyzoncie już widziałam burzę, więc postanowiłam zacząć zmierzać w kierunku cywilizacji. Pani, która wypożyczała mi rower mówiła, że na wyspie z reguły jedzie się pod górkę. Ale niestety nie wzięła pod uwagę, że jednak czasami się z górek zjeżdża. Po ok 2 km zjazdu hamulce w moim rowerze tak jakby zaczęły działać połowicznie. Dlatego miałam dodatkową atrakcję. Chyba osiągnęłam prędkość światła. Dzięki temu bardzo szybko dotarłam do Lamai.
Nie spodziewałam się, że dotrę tak szybko, dlatego wstąpiłam jeszcze na dzień wcześniej odwiedzone skały Hin Ta i Hin Ya, czyli Babcia i Dziadek. Jest to jedna z bardziej osobliwych atrakcji południowej części plaży Lamai. To nic innego jak wystające z morza skały przypominające kobiecą waginę i męskiego członka. Oczywiście każdy może zobaczyć w tym co chce. Tajowie wymyślili do tego legendę o starszej parze, która rozbiła się na morzu i zginęła. Mieszkańcy wierzą, że obecność w tym miejscu poprawia płodność. Dla mnie to idealne miejsce na zjedzenie obłędnych lodów kokosowych.
Niestety przyszła pora na rozstanie się z rowerem i zakończenie tego wspaniałego dnia.
Jeden dzień to zdecydowanie za mało żeby zwiedzić wyspę na rowerze. Teren jest bardzo górzysty. Do tego jest mnóstwo rzeczy do zobaczenia.
Bardzo,bardzo fajnie!!!
Dzieki Ci za tego bloga bo przynajmniej weszcie doczekalem sie zeby zobaczyc jakies fotki z tej podrozy…😋
Ps.Co jest pod okularami mnicha??Bo nie potrafie popatrzec z boku…😟😂😂Pozdrawiam
Hehe. Fajnie ze wpadłeś😉 okulary zasłaniają, to co zostało po oczach🤦
🤦🤦…
No tak….OCZYwiscie…😋
Czekam na nowe relacje!!
Pozdro😉