Lubię to moje bycie samej.
To spokojne, ciche bycie ze sobą. Bez rozpraszaczy, bez dźwięków cudzych potrzeb, bez planów pisanych w liczbie mnogiej. Tylko ja, rower i droga, która nie musi niczego udowadniać.

Z każdym wyjazdem czuję, jak osiada we mnie ten styl życia, van, MTB, miejsca poza sezonem, bez tłumów, bez zgiełku. Coraz bardziej rozumiem, że w tej formie podróży chodzi o coś więcej niż tylko przemieszczanie się. To sposób patrzenia. Sposób słuchania. I może przede wszystkim sposób czucia.

W takich chwilach jak ta, kiedy siedzę w zatoczce leśnej drogi, słońce przecieka przez korony drzew, a w tle słychać tylko szmery, wiem, że jestem dokładnie tam, gdzie chcę być.
Nigdzie się nie spieszę. Niczego nie muszę. Wszystko dzieje się tak, jak powinno.

Masyw Witosza — położony tuż obok Sofii, zaskoczył mnie intensywnością i siłą. To nie jest „miejska górka” do zaliczenia w popołudnie. To prawdziwe, potężne góry. To moje pierwsze spotkanie z bułgarskimi górami, ale też nie ostatnie.

Obszar Masywu Witosza
Przejechana trasa
W górach Witosza cisza ma inny dźwięk. Taki głęboki i pełen dzikości. Cień świerków pada długimi smugami na asfalt, który jeszcze przez chwilę prowadzi mnie łagodnie w górę. Ruszam dość późno, około piętnastej, więc światło jest już inne. Miękkie, złote, przesiane przez korony drzew. Refleksy zachodzącego słońca tańczą na liściach i kamieniach jak iskry, ciepłe i spokojne. Wszystko jest trochę jak sen, znajome ruchy, obrót korby, rytm, ale w zupełnie nowej scenerii.

Po chwili asfalt się kończy, a zaczyna się czerwony szlak. Z każdym kilometrem wznoszę się wyżej. Aż nagle — BAM.
Granica lasu zostaje za mną, a przede mną otwierają się niebo i kamienie, przestrzeń i wiatr. Widoki oszałamiają. Góry wokół falują w ciszy, jakby oddychały głęboko, nie przejmując się moją obecnością. A ja, jak zawsze czuję się jednocześnie mała i silna. To uczucie, które znają ci, którzy wjechali gdzieś wysoko o własnych siłach.

Celem jest Czarny Wierch (2290 m) — najwyższy szczyt masywu Witosza.
Ale ostatnie podejście nie jest dla roweru. Kamienie, głazy, stromo, nierówno, trzeba nieść. Krok za krokiem, uważnie, z biciem serca nie tylko od wysiłku. Ale to wszystko ma sens, bo na górze czeka świat, który wygląda jak z innej planety.
W oddali błyszczą śniegi masywu Riła, białe, dumne, magiczne. Wpatruję się w nie długo. Są tak nierealne, że trudno uwierzyć, że są tu, na wyciągnięcie ręki.

Nie mam czasu na zrobienie pętli, jest już późno, a słońce zaraz zajdzie. Zjeżdżam w dół tą samą drogą.
Czasami, kiedy lecę w dół po długim odcinku, mam ochotę rozłożyć ręce jak skrzydła — jakbym leciała, nie jechała. Ale rozsądek przypomina mi, że wybite zęby to nie pamiątka, której szukam, więc trzymam kierownicę mocno i chłonę każdą sekundę. Ten moment, kiedy pęd powietrza świszcze w uszach, a kamienie śmigają pod kołami, to czysta radość. Głowa wyłączona, ciało czuje wszystko.

Zostawiłam Witoszę za sobą, ale nie wypuściłam jej z serca.
Te góry, tak blisko miasta, a jednak pełne dzikości i przestrzeni, dały mi dokładnie to, czego szukałam, choć nie wiedziałam, że tego potrzebuję. Spokój. Oddech. Ciszę w głowie, której nie da się znaleźć nigdzie indziej, tylko wysoko, gdzie wszystko jest prostsze.

Wciąż uczę się słuchać tych miejsc, nie zdobywać ich, nie „zaliczać”, ale po prostu być. Uważnie. Z ciałem, z oddechem, z sercem. I to jest właśnie w tym wszystkim najpiękniejsze: że każda podróż uczy mnie czegoś nowego, nawet jeśli nie miała tego w planie.

Na noc zostaję kampervanem w leśnej zatoczce, tuż przy miejscu, gdzie zaczęłam trasę. Słońce już zgasło, ale niebo długo jeszcze jarzy się głębokim fioletem. Jest cicho. Tak cicho, że słyszę własne myśli i… szmery z lasu.
Może to jeleń, może lis, może tylko wiatr wśród gałęzi. Nie wiem.
Ale to właśnie uwielbiam — tę granicę dzikości, którą czuję tuż za cienką ścianą vana. I już nie ze strachem, ale z ciekawością i spokojem — nie boję się. Przeciwnie.
Czuję się częścią czegoś większego. Czegoś starego, dzikiego i prawdziwego.
I to mi wystarcza.

Jaki ten dzień był DOBRY🙏

