Podróż trzeba mieć zakorzenioną w sobie, odkąd pamiętam zawsze mnie gdzieś ciągnęło. Wcale nie trzeba stawiać sobie osiągnięcia jakiegoś celu, szczytu, przemierzenia określonego dystansu, czy nie wiadomo jak daleko jechać. To poczucie bycia w drodze jest celem samym w sobie. Podróżami na rowerze zainteresowałam się kilka lat temu, od tamtej pory po prostu jeżdżę.
Bikepackingowy wypad chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu. Tylko pogoda jakoś tak mi nie pasowała. Nie ukrywam, że nie przepadam za jazdą w deszczu, a tym bardziej, kiedy na prognozach pojawiają się przelotne burze, które potrafią ostatnio sponiewierać całe miasta.
PKP w wersji slow motion.
Nie zaplanowałam jakoś dokładnie trasy. Zawsze robię zarys, którego w miarę możliwości się trzymam. Wiadomo, po drodze zdarzają się różne sytuacje, które czasami mogą zniweczyć plan, lub uzupełnić go o dodatkowe możliwości. Całe nasze życie składa się z sytuacji, których się nie spodziewamy.
Łaziska
Lubię jeździć pociągiem, dlatego do Nowego Sącza pojechałam tym właśnie środkiem transportu. Wybierając PKP, trzeba nastawić się jednak na dłuższą podróż, nawet jeśli odległość nie jest zbyt duża. W moim przypadku, było to ok 200 km. O 4.57 zaczął się mój slow ride PKP.
Przesiadka w Tarnowie była niespełna po czterech godzinach jazdy. Na peronie mogłam w pełni oddać się czekaniu na kolejny pociąg, który miał mnie zabrać docelowo do Nowego Sącza. Kiedyś podczas takiego czekania, zastanawiałabym się, po co właściwie jadę, czy mam wszystko, a co jeśli coś się stanie, czy dobrze robię, że jadę sama. Pewnie miałabym mnóstwo obaw związanych z tą wycieczką.
Teraz jest zupełnie inaczej. Nie martwię się takimi przyziemnymi rzeczami. Po co szukać problemu tam gdzie go nie ma. Może niektórych dziwi, że decyduję się na samotne podróże, ale właśnie wtedy są czymś wyjątkowym. Jestem tylko ja, plecak, rower i góry.
Dzień 1 – Nowy Sącz – Piwniczna Zdrój
Po sześciu i pół godzinach, wysiadam w Nowym Sączu. Nad morze jechałam ostatnio krócej. Wybrałam to miasto do rozpoczęcia tripa, ponieważ chciałam sobie trochę odświeżyć pamięć. Efektem tego odświeżania było jechanie 14 km asfaltem do Łabowej.
Na początku miejska ścieżka rowerowa, na której wsłuchiwałam się w cudowne huczenie opon. Później główna droga, z której jak najszybciej chciałam uciec.
Do schroniska na Hali Łabowskiej
W Łabowej wskoczyłam na niebieski szlak. Początkowo asfalt, którego miałam już powoli dosyć. Słońce dawało ostro popalić tego dnia, więc nie mogłam się doczekać kiedy wjadę do lasu.
O Popradzkim Parku Krajobrazowym wspominałam ostatnio, kiedy jechałam na Przehybę.
W głowie przestał szumieć stukot kół pociągu i odgłosy przejeżdżających samochodów. Wreszcie nastała cisza. Oczywiście, ta naturalna. Wbrew pozorom w lesie nigdy nie jest cicho. Zawsze słychać ptaki, szelest liści, powiewy wiatru przenikające między konarami drzew, owady wydające różne dźwięki, spadające szyszki, wodę płynącą w potoku, czy zwierzęta kroczące niezauważalnie gdzieś w zaroślach.
To wszystko tworzy spójną całość tej wspaniałej ciszy, w której chcę uczestniczyć. Jeśli wiecie o czym mówię, to pewnie zrozumiecie. Do tego ilość pięknych roślin, które można po drodze zobaczyć…
Niebieski szlak oznaczony jest również jako rowerowy.
Tak sobie siedziałam i patrzałam, na przesuwające się leniwie deszczowe chmury. Według radaru pogodowego, było bardzo duże prawdopodobieństwo, że znajdę się w samym środku ulewy. O dziwo tak się nie stało. Choć duchota panująca w powietrzu, aż prosiła się o deszcz.
Mój 17 kilowy rower w całej okazałości. Muszę powiedzieć, że prezentuje się ciałkiem nieźle. Do tejże sakwy spakowałam się na 4 dni.
Właściwie do samej Hali Łabowskiej prowadzi szeroki szuter, który w swej prostocie, niczym nie zaskakuje.
No może uroczymi grzybkami, wybijającymi się gdzieś po bokach. Zaskoczyła mnie tam także moja nieuważność. Spadły mi gdzieś okulary, dlatego wróciłam się kawałek i stało się tak, że po nich przejechałam.
Po drodze minęłam jeszcze Skały i jaskinie, pod „Wierchem nad Kamieniem” inaczej nazywane „Diabli Kamień”, nie widziałam, ale gdzieś tam podobno był tenże pomnik przyrody.
Hala Łabowska
Ok 16 docieram do Hali Łabowskiej.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że doszło tam do prawie przypadkowego spotkania. Prawie, ponieważ nie było ono jakoś planowane, ale wiedziałam, że Boguś (Gorlickie Ścieżki) będzie gdzieś w okolicy.
Powyżej schroniska postawiono pomnik, który ma przypominać krwawe czasy II Wojny Światowej, kiedy to partyzanci walczyli w okolicy z hitlerowskimi najeźdźcami.
Do Jaworzyny Krynickiej
Czerwony szlak nie jest jakoś specjalnie widokowy. Żeby powzdychać do krajobrazu trzeba kawałek przejść się przez pokrzywy.
Ale prócz braku widoków niczego tam nie brakuje. Ścieżka jest niczego sobie.
Po drodze na Jaworzynę, przejeżdża się przez kilka szczytów m.in. Jawor, Jaworczyk, Kopiec Izworyki, Hola, Runek. Wszystkie są oznaczone.
Już z daleka rzuciło mi się w oczy to drzewo. Z różnych odległości widziałam tam, co najmniej trzy wyrazy twarzy.
Na szlaku są również miejsca, gdzie zalegają błotniste kałuże, które jak sądzę nigdy nie wysychają.
Było też trochę piasku. Ale mój złoty czołg jedzie po wszystkim.
W tym miejscu szlak zaczyna być bardziej urozmaicony. Trochę więcej kamieni, korzeni (w sam raz).
I oczywiście więcej błota.
Jaworzyna Krynicka
Ostatnia prosta na Jaworzynę Krynicką to dosyć długi podjazd, który dał mi w kość, a wcale tak nie wyglądał. Jaworzyna jest najwyższym szczytem Pasma Jaworzyny Krynickiej.
Na szczycie, prócz wymownego górskiego krajobrazu, nic ciekawego w zasadzie nie ma. Szczyt jest bardzo naznaczony obecnością cywilizacji, m.in. Stacją gondoli, która startuje z Doliny Czarnego Potoku, karczmą i 40 metrową wieżą retransmisyjną. Poniżej znajduje się także schronisko.
Dla mnie najlepszą rzeczą, stworzoną tu przez człowieka, była ławka usytuowana w całkiem niezłym miejscu widokowym.
Kierunek Piwniczna – Zdrój
Wkrótce pozbierałam się i z powrotem czerwonym szlakiem zjechałam na Runek.
Po drodze nie mogłam oprzeć się kilku postojom. Kwiaty porastające stok Jaworzyny wyglądały obłędnie.
Skręciłam na niebieski szlak, prowadzący do Bacówki nad Wierchomlą.
Po wyjeździe z lasu znów zaczęło być widokowo. Ścieżka prowadziła przez zieloną dolinę.
Ciekawa sprawa. Całoroczna stajenka betlejemska.
Na chwilę zatrzymałam się przy Bacówce, zobaczyć co się za nią kryje. Góry, zielone pagórki skąpane we mgle osiadającej rosy.
I bardzo sympatyczny psiak.
Poniżej schroniska znajduje się rozległa łąka. W porze zachodu słońca miejsce to zachwyca kolorami.
Soczysta zieleń traw muśniętych wiatrem, drzewa porastające, niekończące się polany.
Chmury prześwietlone ostatnimi promieniami słońca, tworzące całą paletę barw: pomarańczy, czerwieni i żółci. A to wszystko odbite w lustrze wody kałuż pozostałych po ulewie.
Zachód słońca był tego dnia naprawdę spektakularny. Rzadko kiedy zdarza mi się trafić, na tak zjawiskowe zakończenie dnia.
Uznałam, że trzeba się tutaj zatrzymać, nawet jeśli będę musiała wracać w ciemnościach. Poza tym trzeba było ogarnąć jakiś nocleg. W dobie internetu nie jest to niczym trudnym. Dwa telefony i już.
Na tej wyprawie postawiłam na trochę wygody i spędzania nocy w pensjonatach lub schroniskach. Średnio mi się widziało koczowanie gdzieś w lesie, kiedy każda prognoza wskazuje, że będzie lało.
Decyzja o pozostaniu do zachodu słońca była jedną z lepszych dzisiejszego dnia.
Jeszcze trochę kilometrów przede mną, więc z żalem pojechałam dalej niebieskim szlakiem, w stronę górnej stacji wyciągu Wierchomla.
Zachód z tej perspektywy prezentował się równie ładnie.
Ruszyłam w dół w stronę słońca, chowającego się za górami. Na stoku wyciągu można się nieźle rozpędzić, ale lepiej uważać.
Ta siatka prawie mnie znokautowała. Zauważyłam ją w ostatnim momencie. Zdecydowanie był to test hamowania, dla mnie i mojego roweru. Oczami wyobraźni już widziałam jak lecę w kierunku owiec.
Potrzebowałam chwili żeby ochłonąć. Później zorientowałam się że miałam obserwatora tego zdarzenia.
Na dolnej stacji wyciągu widać skutki ostatnich ulew.
Z Wierchomli do Piwnicznej przejechałam ostatnie 14 km w stylu asfaltowego enduro.
Dotarłam tuż przed 23.
Mapa
Dzień 2 – Piwniczna – Zdrój – Szczawnica
Kolejny dzień zapowiadał się równie intensywnie, a zarazem pięknie. W planach było dojechać do Czorsztyna na zachód słońca. Rano wprowadziłam jeszcze małą aktualizację trasy – z polecenia.
Około dziesiątej koczowałam pod żabką pijąc kawę.
Początkowo asfaltem w górę, w towarzystwie licznych snopków siana.
Kiedy ktoś powie „Beskid Sądecki”, pierwsze skojarzenie jakie przychodzi mi na myśl, to snopki siana. Dalej miałam trochę problemu ze znalezieniem ścieżki, ale w końcu udało się. Była to wąska, wydeptana przez owce dróżka między dwoma gospodarstwami.
Bycza dygresja
Później już nie było tak kolorowo. Ścieżka zaczęła przekształcać się po prostu w pastwisko. Ale twardo jechałam dalej, bo przecież, polecona i do tego widnieje na mapie. Kiedy już byłam daleko, usłyszałam głos wkurzonego gospodarza. Nie słyszałam co tam krzyczy, ale uznałam, że to chyba dobry moment żeby zawrócić. Zawracając, natknęłam się na stado krów idących w moją stronę, z bykiem na czele. Za tym stadkiem szedł wspomniany, krzyczący gospodarz. Teraz już słyszałam co mówi. Byk, który szedł z przodu nie należał do najsympatyczniejszych przedstawicieli swojego gatunku. Zamurowało mnie. Gospodarz powiedział, że mam się nie ruszać, to może przeżyję. Byk tylko podszedł powąchał mój rower spojrzał mi głęboko w oczy i odszedł. Oczywiście dostałam reprymendę i grzecznie zawróciłam.
Straciłam tam trochę czasu, ale najważniejsze było, że uszłam cało ze starcia z bykiem. Jednak postanowiłam się trzymać pierwotnego planu, co do zdobycia Eliaszówki i ponownie rozpoczęłam podjazd, tym razem zielonym szlakiem od Piwnicznej.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy podczas podjazdu, to oczywiście kolorowe połacie polnych kwiatów, wyrastających między źdźbłami traw. Dawno nie widziałam takiej ilości rumianków.
Bezładnie poukładane snopki, tylko dopełniły krajobraz.
Wąską ścieżką przez łąki dotarłam do płytowej drogi, która prowadzi do wyżej położonych domów.
Żar lał się z nieba, ale w powietrzu nie było tej duchoty jak dzień wcześniej. Właśnie tak lubię.
Podjazd po płytach nie był taki zły, mogłam nadrobić stracony czas i szybko nabierać wysokości.
Na kolejnych etapach, zielony szlak jest pełen drobnych niedogodności dla osób podróżujących na rowerze. Gałęzie, po których ciężko przeprowadzić rower, a co dopiero jechać. Do tego ścieżka pnie się ostro w górę.
Kiedy już uporałam się z przejściem przez ten galimatias, pojawiło się kolejne utrudnienie. Były dwie opcje do wyboru. Schody lub kamienie. Szczerze, łatwiej było wpychać rower po schodach.
Jak już się wdrapałam, zrobiło się przejezdnie. Eliaszówka była już bardzo blisko. Nic nie wskazywało na to, że nagle pogoda się zmieni. Spokojnie robiłam zdjęcia kwiatków.
Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam ten nadciągający armagedon. Nagle wiatr zaczął wiać mocniej, niebo zrobiło się szare, a w oddali było słychać dudnienie wyładowań atmosferycznych.
Sprawdziłam szybko na radarze, gdzie zmierza burza. Właściwie, wyglądało to jakby miała przejść bokiem. Spontanicznie zdecydowałam się jechać dalej. Byłam już prawie na szczycie. Spotkałam po drodze cztery osoby, które poradziły mi jednak zawrócić. Kiedyś już przeżyłam burzę w górach i raczej nie chciałam tego powtarzać, więc zawróciłam do Chaty Magóry, którą mijałam wcześniej.
Zawsze staram się odnajdywać plusy w sytuacjach, które nie są do końca po mojej myśli. Tak jak wyżej wspomniałam, całe nasze życie składa się z różnych sytuacji, na które nie zawsze mamy wpływ.
Chata Magóry
Do tego urokliwego miejsca udało mi się dotrzeć jeszcze przed deszczem.
I wiecie co, nie żałuję, że burza pokrzyżowała mi plany. Jest dokładnie tak jak piszą w internetach.
„Chata Magóry to jedyne miejsce w Beskidzie Sądeckim gdzie można poczuć się jak w domu. Bujany fotel, domowe jedzenie, czyste powietrze i szum drzew sprawiają, że aż chce się usiąść z książka lub kotem na kolanach…”
źródło chatamagory.pl
Wspaniali gospodarze, widać włożone serce do tego miejsca. Pierogi z pokrzywą i czosnkiem niedźwiedzim skradły moje serce. Zmieściłam jeszcze szarlotkę i arbuza.
Były książki, był też kot. Do tego brak zasięgu sprawił, że odpoczęłam. Jestem pewna, że wkrótce tu wrócę.
Spędziłam tam trzy godziny, w między czasie podejmując kilkukrotnie falstart wjazdu na Eliaszówkę. Kiedy już wyglądało, że przestaje padać wstawałam, odjeżdżałam kilka metrów i znów oberwanie chmury.
Nadszedł jednak czas, kiedy niebo przejaśniło się i mogłam jechać dalej, choć w głębi ducha miałam nadzieję, że nie przestanie lać i zostanę tu na noc.
Eliaszówka 1023 m n.p.m.
Dwa razy ten sam podjazd w ciągu jednego dnia to nic strasznego, przynajmniej wiedziałam co mnie czeka. Po trzech godzinach intensywnego opadu było nieco trudniej, ale świeciło słońce, reszta mnie nie obchodziła.
Na Eliaszówce stoi 20 metrowa, drewniana wieża widokowa. Mimo, że było już późno nie przepuściłam okazji, aby tam wejść.
Widoki były imponujące, z jednej strony rozpogodzone niebo, nad zielonymi dolinami, z których unosi się biała mgiełka, z drugiej czarne chmury powoli oddalające się, by znów gdzieś, komuś zmienić plany.
Na wieży już wiedziałam, że nie zdążę na zachód słońca do Czorsztyna. Dlatego postanowiłam dojechać do Szczawnicy i kolejnego dnia nadrobić czas, którego NIE STRACIŁAM w Chacie Magóry.
Do Obidzy
Z Eliaszówki dalej jechałam zielonym szlakiem do przełęczy Gromadzkiej, następnie do Obidzy. Po trzygodzinnej ulewie, koła jak i moje buty zanurzały się w błocie jak łyżeczka w tiramisu.
Było mi właściwie wszystko jedno, błoto ma to do siebie, że wysycha, a potem samo odpada.
Kiedy dojechałam do przełęczy Obidza wyglądałam niczym człowiek z bagien. Dlatego podarowałam sobie wizytę w Bacówce. Slalomem, między kałużami pojechałam czerwonym szlakiem w stronę Jaworek.
Czerwony szlak okazał się być bardzo widokowy. Znów zaczęłam dziękować przeznaczeniu, że złapała mnie wcześniej burza. Znalazłam się w punkcie, gdzie czas i miejsce doszły do idealnego porozumienia.
Może piękny i obłędny, to zbyt banalne słowa do określenia tego widoku. Zostałam tam trochę dłużej, dojadłam resztki ciastek, rozkoszowałam się chwilą.
W zasadzie nigdzie mi się nie spieszyło, a do Szczawnicy było już nie daleko. Ale burczenie w brzuchu zmusiło mnie do ruszenia w dalszą drogę.
W Szczawnicy byłam całkiem niedawno. Niestety pensjonat w którym byłam ostatnio okazał się być zajęty, ale nie trwało jakoś długo znalezienie kawałka łóżka.
Mapa
Dla mnie przygoda jest czymś, w czym mogę brać aktywny udział, ale nie mam nad tym absolutnej kontroli.
Peter Croft
Drugą część znajdziesz tutaj Bikepacking cz. 2 Szczawnica – Rabka Zdrój
2 Replies to “Mini bikepacking cz. 1 – Nowy Sącz – Szczawnica”