Pierwszą część znajdziesz tu : Mini bikepacking cz.1 – Nowy Sącz – Szczawnica
Dzień 3 Szczawnica – Ochotnica Górna
Poranek w Szczawnicy przywitał mnie pełnym słońcem na tle błękitnego nieba. Wiedziałam, że to będzie dobry dzień. Ze względu na burzę, która zaskoczyła mnie dzień wcześniej, postanowiłam dziś nadrobić część trasy, której nie udało mi się wczoraj w pełni zrealizować. Dlatego szybkie ogarnięcie śniadania, oderwanie z roweru większych kawałków błota i w drogę.
Początek mojej trasy nie był zbyt ambitnym pomysłem, ale najszybszym na nadrobienie strat. Trasą stoku narciarskiego Palenicy wepchałam rower na Szafranówkę. Wtedy doszłam do wniosku, że nazwa Palenica pochodzi od od patelni. Kiedy dzielnie pchałam rower na górę, słońce delikatnie podpiekało mnie z każdej strony jak naleśnika na rozgrzanym teflonie.

Wypiłam wtedy większość wody jaką ze sobą miałam, ale widoki rekompensowały pot, spływający mi z twarzy aż do kostek.

Od Szafranówki niebieskim szlakiem granicznym, przypominającym morze błota jechałam w kierunku Wysokiego Wierchu. Potem szlak zaczął piąć się ostro w górę. To było miejsce gdzie zaliczyłam najbardziej hardcorowy wypych tego wyjazdu. Potem okazało się, że owy pagórek można było objechać. ale już było po ptokach.

Dużą stratę energii wynagrodził mi widok jaki czekał po wyjeździe z lasu.

Mam wyjątkowe szczęście do przedzierania się przez stada owiec. Jest to bardzo ciekawe doświadczenie. Lubię te zwierzęta, są nawet przyjazne.

Jak łatwo się domyśleć po łące, którą przed chwilą przeszło jakieś 400 żywych kosiarek, jest mnóstwo błota pomieszanego z bobkami, które bardzo skutecznie przyklejają się do bieżnika. Oczywiście później ta owcza maź powoli odpada i leci w różnych kierunkach nie omijając okolic twarzy.

Niebieski szlak Pod Huściawą to malownicza polana, na której prócz podziwiania widoków znakomicie wyczyściłam opony.

Nigdy nie widziałam Trzech Koron z tej perspektywy.

W takim miejscu jak to, można zobaczyć nieskończoną ilość odcieni zieleni. Każdy gatunek drzewa, każde źdźbło trawy, tworzy wspólnie niepowtarzalny krajobraz.

Pod Wysokim Wierchem znajduje się bacówka, jest to jeden z tradycyjnych szałasów pasterskich. Wtedy rozpoczęłam wypych na Wysoki Wierch. Od tej strony nie widziałam innej możliwości jak wytrwałe pchanie do celu.

Wysoki Wierch
Wysoki Wierch ma niespełna 898 m n.p.m. leży w grzbiecie Małych Pienin, a przez jego wierzchołek przebiega granica polsko – słowacka. Wzniesienie to jest bardzo urzekające pod względem widokowym. Do tego ta ławeczka. Mam słabość do tych drewnianych siedzonek.

Spędziłam tam chyba z pół godziny. Widziałam, że nad Tatrami kłębią się burzowe chmury, które ewidentnie zmierzają w moją stronę.

Nie było to wtedy ważne. Liczyło się tylko tu i teraz, nad głową niebo, pod nogami trawa, ciało nie nie było tylko moją własnością, lecz stało się częścią tego momentu. Czas się dla mnie zatrzymał. Wiedziałam, że jestem tu gdzie mam w tej chwili być. Taki właśnie jest Wysoki Wierch.

Ale trzeba się ocknąć i jechać dalej. Z Wysokiego Wierchu zjechałam żółtym szlakiem, który okazał się być bardzo łagodny

i oczywiście widokowy.

Trzy Korony towarzyszą mi cały czas gdzieś w oddali. To taki punk orientacyjny.

Po tej rozległej polanie jechałam aż do Przełęczy pod Tokarnią.

Będzie burza?
Zatrzymałam się na wzgórzu, a na niebie ukazał się ten głęboki granat, który nie zwiastował nic dobrego. Przynajmniej dla samotnej rowerzystki. Zastanawiałam się chwilę, jechać czy nie jechać?

Kiedyś wspominałam, że przetrwałam już raz burzę w górach i niechętnie bym to powtórzyła, ale jak to mówią: kto nie ryzykuje ten nie jedzie. Dlatego wskoczyłam na czerwony szlak i dalej po zielonym dywanie rozłożonym na moją cześć, pojechałam w stronę burzy.

Może jazda rowerem po otwartej przestrzeni, kiedy wszystkie prognozy mówią, że za chwile dupnie jest mało odpowiedzialne, ale liczyłam na szczęście, które czasami mi dopisuje w takich sytuacjach.

Czerwony szlak wkrótce zaprowadził mnie do lasu. Przynajmniej nie widziałam granatowego nieba i nie układałam sobie dramatycznych filmów w głowie, jak to znów leżę w rowie, czekając na śmierć, a wiatr łamie drzewa tuż nad moją głową.

W planach było rozkoszowanie się tym odcinkiem trasy, bo słyszałam, że jest bardzo urokliwy, ale niestety. Deszcz i dudnienie burzy gdzieś w oddali, sprawił, że bardziej skupiałam się na ucieczce przed niewiadomym, niż na podziwianiu.

Droga do Przełęczy pod Klasztorną Górą, była dosyć upierdliwa, mam tutaj na myśli, takie głębokie błoto wymieszane z kamieniami i patykami, po którym niekoniecznie łatwo się jeździ.

Trzy Korony wyłoniły się zza zakrętu, a tuż poniżej kawałek dachu, który był mi bardzo potrzebny jakieś pół godziny wcześniej.

Z nieba leciały już resztki deszczu, a grzmoty ustały. Ale i tak usiadłam na chwilę, dziękując losowi, że znów mnie oszczędził.
Trzymając się nadal czerwonego szlaku, zjechałam do Czerwonego Klasztoru, a następnie pojechałam na stare śmieci, do Sromowców Niżnych. Pogoda w miarę się ustabilizowała, dlatego wpadłam na pomysł, aby objechać jeszcze Jezioro Czorsztyńskie dookoła, a dopiero potem, przez Lubań jechać do Ochotnicy.

Zamek w Niedzicy
Ze Sromowców do Niedzicy najlepiej jechać Velo Dunajec – uważanym za jeden z piękniejszych szlaków rowerowych w Polsce. Muszę się sama o tym przekonać, mam nadzieję, że wkrótce wybiorę się na przejechanie całego.
Mój wjazd na zaporę wywołał spore zainteresowanie wśród spacerujących osób, chyba to przez błoto, które odpadało nie tylko z mojego roweru… Znalazł się nawet fotograf który ułożył mnie w tej dziwnej pozie.

Podarowałam sobie zwiedzanie zamku, ponieważ byłam tam już ze trzy razy. Zamek to średniowieczna warownia, znajduje się na prawym brzegu Zbiornika Czorsztyńskiego. Jak każde miejsce tego typu, owiane jest tajemnicą i legendą. W tym przypadku to historia o nieszczęśliwej miłości i duchach. Ale jeśli nie byliście zachęcam do odwiedzenia i dowiedzenia się więcej.

Pogoda zrobiła się już idealna i mogłam rozpocząć odcinek trasy, który korcił mnie od dawna. Ścieżka rowerowa wokół Jeziora Czorsztyńskiego.

Nie było do końca jak sobie wymarzyłam. Znowu zaczęło zbierać się na deszcz, ale stwierdziłam, że na trasie pojawią się jeszcze takie miejsca, gdzie będę mogła spokojnie przeczekać.

Niestety. Tutaj złapało mnie oberwanie chmury. Lało, lało i lało. Ostatni raz taki deszcz spotkał mnie w Tajlandii. Nie miałam zbytnio wyjścia, więc jechałam dalej. Miejsce do przeczekania deszczu, na które liczyłam nie pojawiło się za zakrętem.

Bywa i tak
Kiedy już byłam cała mokra, mym oczom ukazała się drewutnia? W każdym razie suszyły się tam deski. Wcisnęłam się do niej razem z rowerem. Choć i tak nie miałam już nic suchego uznałam, że jednak poczekam, aż przestanie lać.

Po jakimś czasie (może ok 40 min) przestało padać. Miałam więc trochę czasu na opracowanie innej trasy do Ochotnicy. Zrezygnowałam z przeprawy przez Lubań, bo po takim opadzie mogłoby być bardzo błotniście, a nie miałam już na to dziś ochoty.

Trasa Velo Czorsztyn jest naprawdę świetnie przygotowana. Na ścieżkach tego typu zastanawia mnie jedynie, po co te barierkowe ogrodzenie. Koszt jednego przęsła barierki U-12a to jakieś 300 zł. Można było tą kasę przeznaczyć na budowę kolejnego miejsca przystankowego.

Przejechałam tylko połowę Velo Czorsztyn, ze względu na zmianę planu, który urodził się podczas deszczu.
Huba
Zdecydowałam dostać się do Ochotnicy niebieskim szlakiem, przez Kotelnicę. Szlak rozpoczyna się w wiosce Huba. Prócz pięknego krajobrazu, za plecami nie było nic ciekawego.

Niebieski szlak krzyżuje się z czerwonym, którym miałam przyjechać z Lubania.

Czerwonego szlaku trzymałam się do Studzionek, potem burczenie w brzuchu nakazało mi zjechać asfaltem do Ochotnicy.

Jedzenie było priorytetem, dlatego szukaniem jakiegoś spania zajęłam się później. Nie było problemu ze znalezieniem wygodnego łóżka.

Dzień 4 – Ochotnica Górna – Rabka Zdrój
Uwielbiam poranki w górach. W powietrzu czuć taką świeżość, szum potoku powoli zanika wśród odgłosów ćwierkających ptaków, a kawa rozpuszczalna smakuje niczym włoska moka przygotowana przez najlepszego baristę.
Przełęcz Knurowska
Tak rozpoczął się czwarty dzień mojej wycieczki. Niestety ostatni. Z Ochotnicy Górnej krętym asfaltem bardzo leniwie dojechałam do Przełęczy Knurowskiej. Od razu przywitał mnie widok na Tatry, w całej swej majestatycznej okazałości.

Początkowo czerwony szlak przypominał koryto wyschniętej niedawno rzeki.

Później już nie było takie wyschnięte, bo pojawiły się kwitnące zielone kałuże, zadomowione przez żaby.

Ze względu na to, że to ostatni dzień, chciałam, aby trwał jak najdłużej, dlatego wykorzystywałam każde napotkane ciekawe miejsce na łapanie promieni słońca.

Wiadomo, że podjeżdżając, zawsze najlepsze widoki są za plecami, więc warto się co kawałek odwracać.

Turbacz zbliżał się nieuchronnie, a ja wydłużałam ten czas gdzie tylko się dało.

Polana Zielenica
Bardzo podobała mi się Polana Zielenica pod Kiczorą. Widok aż zachęcał, aby znów wyłożyć się na trawie i po prostu patrzeć na Tatry. Ale to już by była przesada, bo nie ujechałam zbyt wiele od ostatniego siedzenia. Czerwony szlak ma to do siebie, że w wielu miejscach jest po prostu przejezdny.

Choć są momenty, gdzie nachylenie po prostu nie pozwala wjechać, więc pchnie jest obowiązkową przyjemnością.

Hala Młyńska
Chmur zaczynało przybywać, ale już nawet nie sprawdzałam prognoz. Mój ostatni dzień miał być idealny, bez deszczu.

Tej ławki na Hali Młyńskiej nie mogłam odpuścić. Idealne miejsce, aby znów jeść.

Szlak obfituje także w ciekawy krajobraz.

Zza drzew ciągle widać Tatry.

Drzewa pożarte przez kornika, nadają specyficznego klimatu.

Hala Długa
Hala Długa to już wlasciwie ostatnia prosta do schroniska.

Otwarta przestrzeń jaka towarzyszy w tym podjeździe jest niesamowita. Można dosłownie poczuć, że się oddycha.

Schronisko pod Turbaczem
Tuż przed schroniskiem, na Hali Wolnica znów zostałam otoczona przez stado owiec.

Tym razem miałam wrażenie, że mnie nie widzą. Kosząc w zwartym szyku trawę ocierały się o moje nogi i rower.

Ostatnie metry dzieliły mnie od schroniska, pomyśleć, że niespełna dwa tygodnie minęły od mojej ostatniej wizyty w tym miejscu.

Tym razem się przygotowałam i wzięłam ze sobą naklejki. Na szybko zjadłam szarlotkę, bo jakoś nie miałam nastroju przebywać wśród ludzi, a było dosyć tłumnie tego dnia, ale chyba wszyscy szli inną drogą bo na szlaku którym jechałam spotkałam raptem pięć osób.

To jest chyba najbardziej klasyczne zdjęcie ze schroniska.

Turbacz
W drodze na szczyt, tak samo jak ostatnio towarzyszą mi Tatry, lecz już bez ośnieżonych wierzchołków.

Na szczycie było sporo osób, więc szybko się stamtąd ewakuowałam.

Zjazd czerwonym szlakiem opisałam we wpisie Niezwykłe Gorce – Turbacz w roli głównej. Zapewniam, że nic się od tamtej pory nie zmieniło.

Nawet kamieni jest tyle samo.

To jeszcze nie koniec
Zrobiłam jeszcze krótki przystanek pod Rozdzielem (tak opisane jest to miejsce na mapie). I tam już do mnie doszło, że to prawie koniec. Tak bardzo nie chciałam wracać. Zawsze mam ciężko z powrotami do domu. W takich momentach, przychodzą mi do głowy nowe pomysły na kolejne tripy. Tak stało się i tym razem. Jeszcze jeden nie dobiegł końca, a ja już miałam w głowie kolejny.

W końcu ruszyłam, trzymając się nadal czerwonego szlaku. Po drodze mijałam schronisko na Starych Wierchach, ale nie wchodziłam do środka, czułam jeszcze smak turbaczowej szarlotki w ustach.

Przy tym drogowskazie, trzeba nieźle wygiąć szyję, aby coś zobaczyć.

Kolejnym schroniskiem do którego nie weszłam była Bacówka na Maciejowej, która tak naprawdę znajduje się na polanie Przysłop.

Dalsza część szlaku to taki chill out. Szeroka droga między zielonymi pagórkami.

Mamo jeszcze 5 minut…
Ostatni przystanek… Słońce tak przyjemnie grzało, że jeszcze musiałam się chwilę porozkoszować. Moja ekipa transportowa już czekała w Rabce zastanawiając się, dlaczego tak długo zajmuje mi dojazd.

Widok z balkoniku tajemniczej chatki.

Rower po czterech dniach intensywnych kąpieli błotnych. Spisł się na medal. Mimo trudnych warunków nie miałam po drodze żadnej awarii.

Rabka Zdrój
Ostatnia prosta do Rabki była bardzo przyjemna, póki nie wjechałam do centrum. Na dzień dobry remont drogi, hałas i smród wylewanego asfaltu – witaj cywilizacjo.

Rower wrzuciłam do fontanny. Żart, ale przydałaby mu się taka solidna kąpiel.

Mapa
Podsumowanie 4 dni
Mimo, że Beskid Śląski mam właściwie pod nosem, to Beskid Sądecki, Pieniny i Gorce są zdecydowanie moimi ulubionymi górskimi terenami w Polsce. Pomysł na tego tripa był strzałem w dziesiątkę.
- Długość trasy 224 km.
- Czas 4 dni, na spokojnie. Można to ogarnąć szybciej, ale po co. To nie jest wyścig.
- Przewyższenie 5231 m.
- Waga roweru z całym ekwipunkiem 17 kg.
- Poziom trudności – średni. Bywają momenty wymagające więcej uwagi, są odcinki, gdzie morze kamieni zalewa cały szlak i trzeba się przespacerować. Bywały ciężkie wypychy. Są też asfalty, które czasami przeszkadzają, a czasami pozwalają odetchnąć od kamienistych rąbanek.
- Najlepsze miejsce – dla mnie to okolice Bacówki nad Wierchomlą (zachód słońca wymiata), Schronisko Magóry (wspaniali gospodarze i jeszcze lepsze jedzenie), Wysoki Wierch w Małych Pieninach i oczywiście Gorce.
- Gdzie spać – ja wybrałam noclegi w pensjonatach. Nie rezerwowałam nic wcześniej, bo nie wiedziałam gdzie ostatecznie zakończę dzień, wiadomo pogoda może zaskoczyć i trzeba zmienić plany.
- Najlepiej w taki trip wyruszyć samemu, po drodze poznaje się wiele fantastycznych osób, można dużo przemyśleć, a przede wszystkim oderwać się od codzienności.
Jeśli macie jakieś pytania, potrzebujecie więcej opisu trasy, nie wiecie co zabrać, gdzie spać, jak się przygotować lub po prostu jesteście ciekawi zapraszam do kontaktu. Chętnie odpowiem na wszystkie pytania.
Cała trasa
Wędrówki samotne oblane są w mej pamięci jakimś szczególnym, czystym blaskiem. Są to wspomnienia niezmącone żadnym dysonansem, szereg przedziwnych zespoleń z odwiecznym duchem gór, szereg hymnów w zachwycie odśpiewanych na część wszechistnienia.
Mieczysław Karłowicz
One thought on “Mini bikepacking cz. 2 – Szczawnica – Rabka Zdrój”