Forcella Dignas i złamane serce

Posted on

Na kamienistym brzegu rzeki rozłożyłam kolorowy koc oraz mały turystyczny stolik, który idealnie mieści się pod łóżkiem w kampervanie. Dwa pomidory, paprykę i sporego ogórka kroję w drobną kostkę, do tego biały ser, który kupiłam na przydrożnym bazarze, trochę wyschnięta bułka i rumiankowa herbata. Tak wygląda idealna kolacja w perfekcyjnym miejscu, o odpowiedniej porze. Delektuję się każdym kęsem, każdą minutą spędzoną na pasiastym kocu. Od rzeki bije chłodem, ale jeszcze ostatnie promienie słońca ogrzewają moje dłonie.

Po wczorajszej trasie Panoramica delle vette zapragnełam nieco więcej MTB, dlatego skorzystałam z kolejnej propozycji z bloga Szymona – Beskid Trail, jak wspominałam jest to skarbnica przepięknych tras rowerowych. Oglądając jego zdjęcia, stwierdziłam, że jadę w ciemno, bo wiem, że pewnie będzie perfekcyjnie. I tym razem się nie myliłam. No może pomijając fakt, że akurat tego dnia złamałam dwa żebra tuż obok mojego samochodu, ale to takie ryzyko każdego kamperowego tripa.

Dolina Val Visdende

Trasę rozpoczynam w wiosce Cima Canale na rozstaju dwóch dolin Valle di Londo i Val Visdende Jest to idealne miejsce do rozpoczęcia tej niesamowitej pętli. Samochód parkuję na płatnym parkingu. Praktycznie każde miejsce, w jakim można tutaj zaparkować, jest płatne w parkometrze. Na początku prócz kilku domów i rozległych polan opadających z górskich zboczy jest może kilka tzw. Malg, czyli chat, schronisk, gdzie można kupić lokalne produkty i coś zjeść. Ta architektura wprowadza w klimat włoskich, górskich krajobrazów.

Przejechana trasa mapa

Dziurawa droga asfaltowa szybko się kończy i zamienia się w niczego sobie leśną szutrówkę. Na pierwszym stromy podjeździe poprowadzona jest wąska ścieżka z licznymi zakrętami, coś na wzór Daglezjowego w Bielsku na Enduro Trails. Dzięki temu stromy podjazd staje się przyjemnym singlem o lekkim nachyleniu. Wszędzie dookoła spacerują osły, które raczej nie podchodzą, ale dają się sfotografować.

Po siedmiu kilometrach i 526 m przewyższenia pojawia się drogowskaz czerwonego szlaku, który pnie się jeszcze wyżej. To właśnie tutaj należy skręcić, by dostać się na przełęcz Forcella Dignas.

To jedynie dodatkowe 3 km podjazdu, ale zapewniam, że warto. Widoki, jakie tu panują, pokazują całe Alpejskie piękno, jakie kryje się na wysokości 2000 m n. p.m.

W dole widzę ścieżkę, którą będę za jakąś godzinę jechać. Te odległości wydają się bardzo duże. Czasami nie mogę w to uwierzyć, że mam tyle siły, by pokonywać to wszystko rowerem.

Forcella Dignas 2094 m n.p.m.

Jeszcze kilka metrów i już jestem na szczycie. Na przełęcz Forcella Dignas można również wjechać od strony austriackiej. Ponieważ jest to miejsce graniczne. Przebiega tutaj szlak pieszy ciągnący się grzbietem, który jakby rozdziela austriackie Alpy Gailtalskie od włoskich Dolomitów. Są tu też ruiny – pozostałości po budynkach granicznych z I Wojny. Na szczycie spotykam kilka osób, jednak większość znalazła się tutaj jadąc z Austrii. Siadam na chwilę, otwieram rozpuszczoną czekoladę i patrzę w dal doszukując się najwyższego szczytu austriackich Alp Großglockner (3798 m n.p.m.).

Na własne życzenie zaliczam jeszcze wypych, by wspiąć się jeszcze wyżej, licząc, że zobaczę jeszcze więcej i więcej.

Zjeżdżam tą samą drogą, aż do rozdroża gdzie odbiłam z rowerowego szlaku na przełęcz Forcella Dignas. Zatrzymuję się co kawałek, bo nie mogę się napatrzeć na te poszarpane wierzchołki, które z różnej perspektywy przybierają inne kształty.

Wreszcie docieram do rozdroża. Po około dwóch kilometrach wyłania się ponad wysoką trawą kilka owiec. Nagle całe zbocze góry wypełnia się owcami. Morze owiec…. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tyle na raz.

Za kolejnym zakrętem otwierają się wrota do innego świata. Świata jakby oczyszczonego z ludzi i ich ciągłego pośpiechu. Tylko góry, dla których czas jakby nie istniał. Góry wyniosłe obojętne na nasze problemy, szaleństwa i głupotę. Zamykam na chwile oczy i ponownie otwieram, powtarzam kilka razy tę czynność, by upewnić się, czy aby na pewno nie śpię.

Korony drzew widziane z góry, nie zlewają się w jedną całość, każde drzewo wygląda jakby miało całkiem odmienny odcień zieleni niż pozostałe. Jeszcze niżej szerokie polany otulające olbrzymie, budzące respekt skały i przestrzeń, która wydaje się być nieskończona.

Nie sposób zatrzymać się choć na chwilę.

Pogoda totalnie bezwietrzna, gałęzie drzew wiszą na nieruchomym pniu, trawy zamarły w bezruchu.

Nawet pojedyncze chmury wydają się być przyklejone do nieba na stałe. Krajobraz wygląda jak namalowany, a ja jestem jedynym poruszającym się obiektem, dobrowolnie uwięzionym w impresjonistycznym obrazie.

To właśnie tu zaczyna się zacny singiel wijący się u podnóża Torrione Ravascletto. Nagle w oddali dostrzegam coś brązowego, ale znika gdzieś za zakrętem. Zatrzymuję się i nasłuchuję, Wolę się najpierw upewnić. Po chwili słyszę za sobą jakieś sapanie pomieszane z odgłosem wyrywanej trawy. Osioł. Stoi za mną i patrzy tymi wielkimi czarnymi oczami. Za chwilę wychodzi kolejny i kolejny. Jest też nawet taki malutki, który jest szary w czarne łatki. Jednak jestm im obojętna, nie uciekają, ani też za specjalnie się mną nie interesują. Siadam na rower, pomykam dalej.

Po drodze przekraczam dwa strumyki, których niestety nie da się przejechać, wyglądają na zbyt głębokie. Jednak nie jest problemem zarzucić rower na plecy i zrobić wielki krok.

Wkrótce singiel się kończy, a za zakrętem wyłaniają kolejne strzeliste szczyty, wokół których pną się wąskie ścieżki czerwonego szlaku. Ja jednak szutrówką zjeżdżam w dół. Myślę jeszcze, o tym, że brakuje mi wody i będę musiała nabrać z rzeki, by się wykąpać. Jestem głodna, więc zastanawiam się co zjem na kolację. Aż tu nagle… Leżę…. głowa cała, nogami ruszam, ale strasznie bolą mnie dłonie i biodro. Wstaję powoli, czuję mocny ścisk w klatce piersiowej, zupełnie jakby coś stanęło mi na mostku, ale oddycham. Myślę sobie – jest dobrze. Dzwigam obolałą nogę. Zagryzam zęby, bo z bólu zaczynają mi ciec łzy po policzkach. Siadam na rower i staczam się ostatnie metry do samochodu… Opieram się o barierki parkingu, analizuję co się stało…. Nie ma na co czekać. Pakuję rower do samochodu. Odjeżdżam.

Ogarniam wszystko, nawet prysznic i kolację. Boli jakby mniej. Kolejny dzień nie był straszny, lecz przez ból dłoni nie mogłam iść na rower, dlatego poszłam z buta. Biodro bolało mniej, a w klatce już praktycznie nie czułam bólu. Jedynie podczas kichnięcia było nieprzyjemnie. Po przejściu 20 km stwierdziłam, że jutro już będę jak nowa. Ale myliłam się. Rano ból był nie do zniesienia. Odwiedziłam szpital w Sappadzie. No i stało się. Moje dwa żebra nie wytrzymały upadku. Złamane. Lecz bardziej złamało mi to serce, bo wiedziałam, że muszę wracać….

2 Replies to “Forcella Dignas i złamane serce”

  1. Po raz kolejny czytam twój kawałek literatury rowerowej i mam wrażenie że jestem tam z tobą, piszesz zachwycająco naturalnie , można by to czytać nawet bez tych przepięknych zdjęć.
    A nawet mogę wyobrazić sobie łatwo ten ból złamanych żeber ,bo w jesieni , na łatwej trasie w lesie robiąc banalny błąd na rowerze ,złamałem dwa. Serdecznie pozdrawiam .Waldek

    1. Bardzo dziękuję za miłe słowa.
      Niestety żebra bolą i to bardzo jak się również przekonałeś. Ale cóż. Dzięki temu jesteśmy silniejsi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *