Beskid Wyspowy miałam w planach odwiedzić już jakiś czas temu, ale jakoś tak nigdy nie było po drodze, pojawiała się inna alternatywa, albo padał ulewny deszcz. Gdy tylko dostałam propozycję wyjazdu na jednodniową wycieczkę, wszystko stało się jasne. W końcu zobaczę Beskid Wyspowy. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, nie musiałam planować trasy, sprawdzać co, gdzie i jak. Jechałam na gotowe.
Beskid Wyspowy
Beskid Wyspowy jest bardzo charakterystyczny, tworzą go pojedyncze szczyty, które nie są połączone w długie pasma. Wierzchołki tych gór są spłaszczone, a zbocza strome, wszystkie oddzielone od siebie dolinami rzek oraz niskimi przełęczami. Beskid Wyspowy zajmuje powierzchnie ok 1000 km², położony jest pomiędzy Kotliną Sądecką, Gorcami, Kotliną Rabczańską, Beskidem Makowskim i Pogórzem Wiśnickim.
Nazwa Beskid Wyspowy wzięła się z krajobrazu jaki można tutaj często zobaczyć. W dolinach tworzą się geste mgły przypominające morze, natomiast występujące odosobnione szczyty gór, wyłaniają się z nich niczym wyspy.
Pociąg retro
Jeśli macie ochotę na podróż zabytkowym składem pociągu sprzed lat, koniecznie musicie przyjechać do Chabówki.
Właśnie w Chabówce na terenie dawnej parowozowni, wybudowanej w czasie II wojny światowej, znajduje się Skansen Taboru Kolejowego działający od 1994 roku.
Odwiedzając skansen, nie tylko przejedziecie się pociągiem, ale zobaczycie także ekspozycję składającą się z wycofanych z ruchu parowozów, lokomotyw elektrycznych i spalinowych. które zostały odrestaurowane.
Pociąg kursuje na trasie Chabówka – Mszana Dolna – Chabówka. Tylko w wakacyjne weekendy.
My niestety nie byliśmy w skansenie, lecz wsiadaliśmy na stacji Chabówka PKP.
Lubię podróże PKP, dlatego przejazd zabytkowym pociągiem jest czymś niesamowitym i świetną odskocznią od coraz to nowocześniejszych pociągów.
Chabówka
Chabówka to niewielka wioska położona w Kotlinie Rabczańskiej. To właśnie stąd rozpoczynamy retro wycieczkę pod przewodnictwem Bogusia z Gorlickie Ścieżki, który znakomicie zna rejony, świetnie odnajduje się w roli przewodnika i organizatora wycieczek.
Na peronie oczekujemy na pociąg.
Już słychać stukot kół, a gęsta para unosi się nad torami. To znak, że retro wycieczka właśnie się rozpoczęła.
Muszę przyznać, że cały skład pociągu robi piorunujące wrażenie.
Najpierw trzeba ogarnąć wejście do wagonu z czterema rowerami.
Początkowo dwa rowery miały jechać na zewnątrz, a dwa w środku.
Przemiły konduktor pomaga załadować nasze rumaki i nadzoruje całą akcję z pełnym zaangażowaniem.
Wszystko stabilnie się trzyma.
Jednak ostatecznie obsługa pociągu postanawia udostępnić nam cały wagon i wszystkie rowery możemy włożyć do środka. Bardzo miłe z ich strony.
Dlatego trzeba z powrotem ściągnąć je z podestu.
Rowery znalazły swoje miejsce w przejściu. Pięknie kontrastują z wystrojem panującym w środku.
Całe wnętrze wagonu, wykonane jest z sękatych desek, co tworzy niepowtarzalny klimat. Wiśniowe zasłonki z miękkiego weluru, drewniane, dwuosobowe ławki, a nad głową półki na bagaż.
Zajmujemy miejsca na tylnym siedzeniu wagonu. Chyba wszystkim zostało to ze szkolnych wycieczek, że najlepsza miejscówka zawsze jest na końcu, z dala od nauczycieli.
Ruszamy
Jest dokładnie tak, jak w wierszu Jana Brzechwy:
„Najpierw — powoli — jak żółw — ociężale,
Ruszyła — maszyna — po szynach — ospale,
Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem,
I kręci się, kręci się koło za kołem,
I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej,
I dudni, i stuka, łomoce i pędzi…”
Wewnątrz pociągu wszystko jest świetnie zachowane, nawet najdrobniejsze szczegóły. Metalowe tabliczki z napisami nakazów, jak winno się zachować.
„Nie wychylać się” na każdej ramie okna, kute klamki, lampy podsufitowe, drewniana podłoga z przetarciami. Wszystko dopełniał zapach starego, lakierowanego drzewa. Cofnęliśmy się w czasie o kilkadziesiąt lat.
Tak na marginesie – „Nie wychylać się”, chyba że chcesz zrobić zdjęcie.
Są momenty, gdzie gałęzie drzew ocierają się o pociąg i można dostać po twarzy dosłownie z liścia.
Mszana Dolna
Do Mszany Dolnej dojeżdżamy po 35 minutach. Konduktor otworzył drzwi.
A chłopaki mogli zacząć wyciągać rowery.
Drzwi pociągu są trochę węższe niż kierownica.
Z naprzeciwka nadjeżdżał drugi pociąg. Ciągnięty przez lokomotywę spalinową SM42.
Chwilowo utknęliśmy między nimi.
Lokomotywa SM42 również zachwyca.
Przy wsiadaniu nie było czasu na obejrzenie parowozu. Na szczęście tutaj pociąg miał trochę dłuższy postój, a my mogliśmy wszystko dokładnie zobaczyć. Pociąg którym jechaliśmy był ciągnięty przez parowóz serii TKt48 produkowany w latach 1950 – 1957. Konkretnie ten znajdujący się w Chabówce jest ostatnią lokomotywą parową zbudowaną dla PKP.
Parowóz ten pracował niegdyś w Parowozowni w Suchej, gdzie przed elektryfikacją obsługiwał pociągi na linii zakopiańskiej.
Na Ćwilin
Z Mszany Dolnej początkowo jedziemy asfaltem ok 11 km. Taki odcinek w sam raz na rozgrzewkę. Przygotowanie nóg do podjazdu jest bardzo istotne. Wkrótce skręcamy w lewo na szutrówkę, tzw. Drogę Różańcową na Ćwilin.
Za nami zaczynają rozpościerać się pierwsze górskie widoki.
Wjazd do lasu, to od razu stromy podjazd, który stopniowo się wypłaszacza.
Pojawiają się większe kamienie.
Przyszedł moment na krótki odpoczynek.
Bo za chwilę droga zaczyna piąc się ostro w górę.
Moja mina mówi wszystko. Zaraz będzie pchanie.
Razem z Bogusiem ciśniemy w górę swoje rowery.
Natomiast Ania i Piotr twardo podjeżdżają. Nie wiem jak oni to robią.
To się nazywa upór.
Dalej jednak wszyscy już pchamy. Trasa nie jest taka łatwa.
Do szczytu było już blisko, a za plecami wyłoniła się piękna panorama, nieco zatopiona w chmurach.
Ćwiln 1072 m n.p.m.
Szczyt Ćwilina to rozległa Polana Michurowska porośnięta świerkami, jest jednym z najwyższych szczytów Beskidu Wyspowego. Z jego wierzchołka patrząc na południe można zobaczyć Gorce w całej okazałości, od wschodu Mogielnicę, a za nią Beskid Sądecki, na zachodzie Luboń Wielki – nasz kolejny cel.
Jest też małe źródełko, gdzie można zrobić zapas wody, ale trudno się napełnia.
Urządziliśmy piknik na polanie. Trzeba było uzupełnić kalorie i przygotować się mentalnie na zjazd.
Przewodnik zadbał o wszystko. Upiekł nawet ciasteczka.
Przyszła pora na ubranie ochraniaczy. Wskoczyliśmy na żółty szlak prowadzący do Mszany Dolnej.
Do tej chwili myślałam, że to w moim rodzimym Beskidzie Śląskim jest najwiecej kamieni. Żółty szlak wyprowadził mnie z błędu. Po przejechaniu kamienistej rąbanki jedziemy gładką ścieżką.
Wyszło słońce, to i humory jeszcze bardziej dopisują.
Zbaczamy z żółtego szlaku na rozległą łąkę w poszukiwaniu singla, którym mamy zjechać do Mszany.
Niestety nie udało się znaleźć tego konkretnego. Dlatego zawracamy. Jazda po łące, w trawie po pas też jest świetną atrakcją.
Po chwili dojeżdżamy do potoku. Zastanawiamy się jak go przekroczyć.
Ania zdecydowanie wybrnęła z tego najlepiej. Po co kombinować.
Po drodze napotykamy jeszcze kilka przeszkód w postaci powalonych drzew.
Z reguły jeżdżę wszędzie sama i pierwszy raz ktoś przenosi mi rower przez przeszkody.
Po zdobyciu Ćwilina kolej na Luboń Wielki, a że byliśmy już głodni, przyszła pora na obiad. Duża porcja pierogów i mała pizza, która wcale nie była mała, wystarczyły aby nabrać sił na kolejny podjazd.
Na Luboń Wielki
Aby dostać się do czerwonego szlaku, prowadzącego na Luboń Wielki, z Mszany Dolnej jedziemy asfaltem do Przełęczy Glisne i zdobywamy kolejne metry przewyższeń.
Z brzuchem pełnym pierogów był to nie lada wyczyn.
Jeszcze kawałek osiedlową drogą.
Aż w końcu asfalt się skończył, docieramy do czerwonego szlaku, zrobiło się bardziej terenowo. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co dokładnie nas czeka. Oczywiście Boguś wspominał, że będzie wypych, ale wiadomo, wiele szlaków pieszych się z tym wiąże. Poza tym jak wiecie, mam w tym ogromne doświadczenie.
Totalny ambaras
Kiedy wjechaliśmy do lasu zaczęło się pchanie.
Ścieżka nikła, gdzieś pośród korzeni i dużych kamieni. To ten rodzaj szlaku, który buduje siłę mentalną i kształtuje charakter.
Tutaj słowo AMBARAS nabiera nowego znaczenia.
W najgorszym miejscu nachylenie tego szlaku to 43°. Do tego osuwająca się ziemia nie ułatwia sprawy.
Mój rower to niespełna 15 kg. Jestem bardzo dzielna.
Ostatnie metry szlaku były już do zdobycia na rowerze, więc śmiało można powiedzieć, że wjechaliśmy na szczyt Lubonia Wielkiego.
Góry nauczyły mnie, że czasem trzeba przekroczyć swoją strefę komfortu, zagryźć zęby i nigdy się nie poddawać.
Ostatni raz taki wypych zaliczyłam zdobywając Pasmo Policy.
Luboń Wielki 1022 m n.p.m
Luboń Wielki nie jest najwyższym szczytem Beskidu Wyspowego, jest dopiero piąty, ale okazały. Na jego południowo – wschodnich zboczach utworzono rezerwat przyrody nieożywionej „Luboń Wielki”.
Z tarasu schroniska można zobaczyć inne szczyty Beskidu Wyspowego: Szczebel, Lubogoszcz, Ciecień i Śnieżnicę.
Na szczycie znajduje się schronisko PTTK im. Stanisława Dunin-Borkowskiego, kaplica i punkt meteorologiczny.
Oraz 51 metrowa wieża przekaźnikowa, która w 1961 roku została specjalnie wybudowana, aby poprowadzić transmisję mistrzostw świata FIS w Zakopanem w 1962 roku.
Po takim wypychu przez istny ambaras, nawet piwo bezalkoholowe smakowało wybornie.
Spędzamy tam dłuższą chwilę, ale kiedyś trzeba zjechać.
Wróżka i jeż widmo
Z Lubonia Wielkiego można zjechać dwoma trasami enduro – Wróżka Zębuszka i Absztyfikant, lub trzema szlakami (żółty, zielony i niebieski). Wróżka podobno jest łatwiejsza od Absztyfikanta, więc wybór tej opcji był zdecydowanie lepszy, przynajmniej dla mnie.
Trasa ogólnie bardzo fajna, techniczna, kamienie, korzenie, trochę błota i ścianka, czyli wszystko co w enduro najważniejsze. Poradziłam sobie, choć strach w niektórych momentach powodował mimowolne naciskanie hamulca. Wiem, że jeszcze sporo pracy przede mną.
Po kilkudziesięciu metrach zjazdu, Piotr łapie gumę. Na ścieżce, gdzie praktycznie nie było żadnych czynników, które mogły to spowodować.
Bacznie obserwujemy jak Piotr świetnie radzi sobie z kontuzjowaną dętką. Patrząc jak sprawnie mu to idzie, wyglądało jakby zajmował się tym całe życie.
Dokładne sprawdzenie szczelności.
Już prawie gotowe i możemy jechać.
Mimo kilku prób Piotrowi nie udało się załatać dętki. Okazało się, że to nie jest jedna dziura, lecz kilka. Zupełnie jakby przejechał gdzieś po drodze jeża. Dlatego pomoc grupowa stała się koniecznością.
Wróżenie z dętki na Wróżce Zębuszce.
Pełna precyzja i zaangażowanie, nie pozostawiały nic do zarzucenia.
Ja pozostałam wiernym kibicem, na szczęście nie było aż tyle dziur, żeby była potrzebna jeszcze jedna para rąk. Z wielką nadzieją patrzyłam licząc, że w końcu się uda. Niestety. Dętka miała zbyt rozległe, obrażenia, a samoprzylepne łatki nie są jednak takie dobre.
Pojechaliśmy dalej, natomiast Piotr musiał zrobić sobie spacer.
Ścianka na do widzenia
Wróżka na sam koniec oferuje ściankę, która nie jest jakoś super wielka, ale budzi respekt. Dlatego tylko jeden śmiałek (wiadomo, nasz przewodnik) zdecydował się zjechać, by pokazać nam jak to się robi.
Wróżka łączy się z niebieskim szlakiem, którym docieramy do Rabki Zdrój, Zaryte.
Stamtąd kierujemy się leśną ścieżką, potem asfaltem do stacji w Chabówce.
Podsumowanie
Ten dzień był zdecydowanie wyjątkowy pod względem atrakcji. Podróż pociągiem retro sprawiła, że cofnęliśmy się w czasie. Była to najlepsza część tej wspaniałej wycieczki. Jeśli będziecie w okolicy, przejazd pociągiem retro musi wylądować na liście rzeczy obowiązkowych do zrobienia.
Trasa sama w sobie nie jest trudna (może prócz wypychu czerwonym szlakiem na Luboń), jedynie moje umiejętności zjazdowe nie są jeszcze wystarczające, ale to tylko dało mi kopa do działania i zwiększyło apetyt na więcej enduro.
Mapa
Zdjęcia wykonane przez Anię 25/7.
Przewodnik – Gorlickie Ścieżki
Pogromca jeża widmo Piotr
One Reply to “Beskid Wyspowy w wersji retro”